Nie zamieniłbym tego miejsca na żadne inne

2017-04-23 11:02:00(ost. akt: 2017-04-23 11:06:10)
Wystawa w ramach obchodów 65-lecia Klubu Morskiego LOK w Węgorzewie trwa. Ostatnim razem zamieniliśmy kilka słów z autorem zaprezentowanego tam malarstwa – Jerzym Tyszko. Teraz porozmawialiśmy z wybitnie uzdolnionym modelatorem Andrzejem Sadochem.
Daniel Podolak: Jak się zaczęła pana przygoda z modelatorstwem?
Andrzej Sadoch: — Zacząłem się interesować modelatorstwem już jako nastolatek. Świętej pamięci Mieczysław Ławrynowicz, mój nauczyciel fizyki, chemii i prac ręczncyh w podstawówce zaszczepił mi tę pasję. Jednym z moich pierwszych modeli za dziecka był popularny wówczas szybowiec Jaskółka. Powleczony był papierem japońskim i pięknie polakierowany. Modele szybowców mniej nie jednak interesowały. Większą miłość żywiłem do statków i jachtów. Początkowo robiłem modele okrętów, udało mi się zrobić autentyczny parowiec a dokładniej bocznokołowiec napędzany parą. Źródełm energii były małe znicze a kotłem puszka po kawie. Następnie przy pomocy pana Ławrynowicza wykonałem pierwszy model jachtu zdalnie sterowanego o dwukanałowej aparaturze a manewr można było wykonywać tylko głównym żaglem i grotem. Model miał 95 cm i był całkiem ciężki ze względu na swoją aparaturę. Były to lata 60'te a części elektroniczne były bardzo trudne do zdobycia. Poza tym były to rownież czasy głębokiej komuny, gdzie uzyskanie samej zgody na poruszanie jachtem za pomocą aparatury wymagało czasu. Na zdobywanie pozwolenia straciłem prawie rok. Musiałem mieć pozwolenie milicji, głównej komendy LOK'u w Warszawie i Ministerstwa Spraw Zagranicznych.

Rozumiem, że zajmuje się pan modelatorstwem hobbystycznie?
— Tak, miałem kiedyś okazję czerpać z tego zysk jednak nie skorzystałem z tej możliwości. Do chwili obecnej zajmuję się tym w przerwach od pracy. Z wykształcenia jestem inżynierem budownictwa lądowego. Startowałem kiedyś na wydział architektury politechniki białostockiej. Zdałem rysunek jednak nie zdałem matematyki. Moje losy podzieliły się inaczej. Przyjechałem do Węgorzewa w 1984 roku. Po obejrzeniu Olimpiady w Montrealu szybko pojechałem do Olsztyna, a tam zapisałem się na kurs przygotowawczy z fizyki i matematyki. Ukończyłem akademię rolniczą na wydziale budownictwa lądowego w Olsztynie i do dzisiaj pracuję w swoim zawodzie.

Nie sądzi pan, że przydałoby się naszemu miastu jakieś miejsce dla ludzi o podobnych zainteresowaniach?
— Mieczysław Ławrynowicz próbował założyć klub modelatorski w Węgorzewie. Przez pewien czas to koło działało przy klubie garnizonowym w jednostce wojskowej jednak temat wraz z pomysłodawcą umarł. Jeżeli o mnie chodzi to jestem samoukiem. Posiadam niezbędne narzędzia w domu i bawię się nimi. Głównie pracuję na drewnie lipowym. Do takich elementów jak knagi czy bloczki wykorzystuję drewno bukowe ponieważ jest twarde i suche. Zdolności artystyczne pomagają mi przykładowo w rzeźbieniu rozmaitych elementów. Wykonując swoją codzienną pracę przy projektach budowlanych większość elementów robię, gdy drukuję elewację. W planach mam pracę nad jachtem Polonez, który widziałem na żywo. Poza tym pracuję nad projektem jachtu Ameryka. To pierwszy jacht, ktory wygrał puchar Ameryki w 1853 roku.

Jak pan poznał Jerzego Tyszko?
— Z Jerzym poznaliśmy się, gdy pracowałem nad odbudową Tawerny tuż po wygraniu przetargu. Tak się składało, że budynek był pod opieką klubu LOK, którego Jurek jest do dzisiaj członkiem zarzadu. To naprawdę wspaniały człowiek o ogromnej pasji żeglarskiej. Poza wspólnym zainteresowaniem do sztuki była między nami również pasja do wody. Jestem w końcu żeglarzem odkąd skończyłem 9 lat. Odbyłem 21-dniowy rejs po Morzu Bałtyckim, potem miałem szanse zdobycia papierów na sternika morskiego. Z Jurkiem brałem również udział w rejsie piratów oraz rozmaitych regatach.

Wystawa w Muzeum Kultury Ludowej z okazji obchodów 65-lecia Klubu Morskiego LOK w Węgorzewie jest pana pierwszą publiczną ekspozycją?
— Zgadza się. To moja pierwsza w życiu wystawa. Jerzy wpadł na pomysł, byśmy wspólnie zaprezentowali swój dorobek. On zaprezentował swoje malarstwo i rzeźby, a ja umieściłem swoje modele. Cała wystawa bardzo mi się podoba. Rysunki Jerzego są niesamowite i bardzo wierne. To w końcu prawdziwy wilk morski, który zna się na tym co robi.

Urodził się pan w Pozezdrzu i w 1984 zamieszkał w Węgorzewie. Jak się panu podoba nasze miasto?
— Nie zamieniłbym tego miejsca na żadne inne. Ja kocham wodę, a tu jej nie brakuje. Mam patent sternika jachtowego, będę członkiem klubu LOK z czego bardzo się cieszę. Mogę zatem powiedzieć, że Węgorzewo spełnia moje oczekiwania pod wieloma względami.

Ile panu średnio zajmuje czasu praca nad modelem?
— Praca nad jachtami, które są zaprezentowane w muzeum zajęła mi około dwóch miesięcy. Jeden model, Ingemarland czyli fragowiec Piotra I zacząłedm budować w 2005 roku i do dzisiaj nad nim pracuję. Ma 148 cm długości i 122 cm wysokości i 29 cm szerokości. Praca nad nim to precyzyjne dłubanie w detalach, co jest niezwykle pracochłonne. Cała moja modelatorska praca zaczyna się od przestudiowania planów modelarskich, według których działam. Należy dodać do tego również moje doświadczenie, które bardzo pomaga.

Czy udało się panu zaszczepić pasje do modelatorstwa własnym dzieciom?
— Kiedyś z synami – Bartoszem i Marcinem zrobiłem latawiec malajski. Było to w Seulu w czasie Olimpiady w 1988 roku. Ustanowiliśmy wtedy rekord 950 metrów wysokości. To był całkiem duży model, mierzący 1 metr na 1,5 metra. Jednak poza tym wydarzeniem do modelatorstwa ich nie ciągnęło. Za to udało mi się zaszczepić w nich pasję do żeglarstwa.

Dziękuję panu za rozmowę

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5